To były długie trzy dni. Trzy dni w Bieszczadach z ludźmi, których szczerze polubiłam. Było nas w sumie siedmioro, w dość małym domku. Trochę ciasno momentami, ale niezwykle klimatycznie. Wino własnej roboty (Kuby roboty), w tle muzyka, gorący kominek i żywa rozmowa. Jak ja kocham takie coś. Trzy dni boskiego relaksu i świętego spokoju. Zapomniałam o wszystkich problemach, dosłownie! Ani przez chwilę nie myślałam o codzienności, oderwałam się od niej całkowicie. Dlatego dzisiejszy dzień jest okropny. Siedzę przed kompem i nie mogę sobie znaleźć miejsca. Chce mi się płakać, cisza mnie zabija, brak tych życzliwych twarzy napawa mnie dziwną niepewnością.
Nasz wyjazd nie opierał się jednak tylko i wyłącznie na piciu wina, czy innych trunków i obijaniu się. Główną atrakcją wycieczki były narty. Każdy jeździł, jak potrafił. Kuba uczył kolegę i koleżankę i w międzyczasie doszkalał i mnie. Sam też znalazł czas, żeby poszaleć na desce, choć miał ją na nogach pierwszy raz w życiu. Choć Kuba momentami wkurzał się na mnie tak, jak w tamtym roku, czułam że tym razem szło mi lepiej. Już z nieco mniejszym strachem pokonywałam “półkę” na stoku, której w tamtym roku bałam się panicznie! Oczywiście tym razem też się bałam, ale czułam jakąś dziwną motywację, że muszę, chcę, dam radę! I choć się wywracałam, nie chciałam tego. Rok temu (przyznaję się bez bicia), przewracałam się, bo się bałam i tylko siadając czułam, że się wyratuję. Tym razem grawitacja robiła swoje i mój poświąteczny zadek kilkakrotnie został sprowadzony do parteru mimo moich usilnych starań. Jakże byłam zła, kiedy zdałam sobie sprawę, że kolejny raz siedzę na śniegu. W ostatni dzień (wczoraj) zdecydowaliśmy, że odwiedzimy Lawortę i Gromadzyń. Pech chciał, że Laworta była zamknięta, został więc Gromadzyń. I bardzo żałuję, bo z tego drugiego jeszcze nie odważyłam się zjechać. Patrząc z daleka na Lawortę wydawała mi się ona o wiele bardziej przyjazna i do pokonania dla mnie. Na Gromadzyniu był straszny tłok i bałam się, że nie dość że sobie zrobię krzywdę to jeszcze komuś. Do tego stok, jak na moje umiejętności jeszcze jest zbyt stromy i bardzo szybko się kończy, nie dając mi żadnej szansy na spokojne wyhamowanie. Kiedyś go pokonam, na pewno, tylko Kuba musi uzbroić się w cierpliwość. On jeździ na nartach od dziecka i doszedł do takiego poziomu, jakby się na tych nartach urodził! Wiem, że mi do Niego jeszcze bardzo daleko, ale chcę…chcę choć marną część z jego umiejętności osiągnąć. I wiem, że dam radę, tylko spokojnie. Szkoda tylko, że Kuba na mnie się tak złości i twierdzi, że szukam sobie wymówek, żeby się nie nauczyć. Ale złagodnieje w końcu, jak zrozumie, że naprawdę chcę I tak jestem mu bardzo wdzięczna, że wpiął mnie w te narty rok temu, że w ogóle poddał ten pomysł, żeby jechać na narty. Nigdy jakoś szczególnie mnie do tego nie ciągnęło, może tylko czysta ciekawość czasami się odzywała. Nie sądziłam jednak, że to jest wręcz na wyciągnięcie ręki i w dodatku takie ciekawe!
Wracając jeszcze ogólnie do naszego wyjazdu, śmiechu było co nie miara. Walczyliśmy z plagą much i…kotem. Z tym kotem to były przeboje. Śliczny, malutki, czarno-biały, z oczkami jak kot ze Shreka, maluteńkimi łapkami i cienkim ogonkiem, jak się schował pod łóżko, tak nie szło go stamtąd wyciągnąć. Zamieszanie było spore, ale jakoś udało się go wydostać. Był tak wspaniały, że miałam ochotę spakować go do torby i zabrać ze sobą do domu.
Zaczynam już pisać o głupotach. Kończę. Czas zrobić jeszcze coś pożytecznego.